To musiało się tak skończyć, dokładnie w ten sposób. Nie bez problemów. Najpierw kompromitacja w pierwszym meczu grupowym z Arabią Saudyjską. Potem momenty słabe lub paskudne, jak odpuszczenie strzelania kolejnych goli bezradnym Polakom, prawdopodobnie po to by wyrzucić z mundialu nielubiany Meksyk, czy starcie na boiskowe chamstwo w ćwierćfinale ”wygrane” z Holendrami. Wreszcie zwycięstwa ratowane w ostatniej minucie lub rzutami karnymi. Za to z pięknymi meczami, w których Argentyna piłkarsko dominowała nad rywalami, im trudniejszymi tym bardziej.
W każdym kolejnym meczu turnieju w Katarze Argentyna grała lepiej niż w poprzednim, włącznie ze starciem z Francją, bodaj najlepszym finałem mundialu, który oglądałem w życiu (a śledziłem wszystkie od 1990 r.). Do tego z natchnionym liderem, który błyszczał w kluczowych momentach, gdy drużyna najbardziej tego potrzebowała i poprowadził kadrę albicelestes, pełną talentu i determinacji do końcowego triumfu. 18 grudnia 2022 r. piękna i równocześnie wredna Argentyna, po długich 36 latach oczekiwania, odzyskała tytuł mistrza świata.
Być może zapytacie, dlaczego po drodze do końcowego triumfu musieliśmy oglądać także te brzydkie momenty? Ano musieliśmy, bo chodzi o Argentynę. A więc po kolei: 45 milionów ludności, kraj umęczony gwałtowną historią polityczną XX wieku, licznych zamachów stanu, kolejnych dyktatur i mało wydolnych rządów demokratycznych. W zasadzie od lat 90 ubiegłego wieku Argentynę trawi, z różnym natężeniem, permanentny kryzysy gospodarczy. Na takim tle błyszczy: sześć wielkich finałów piłkarskich mundiali (tyle co Brazylia i Włochy, więcej zaliczyli tylko Niemcy łącznie z RFN), 3 zdobyte Puchary Świata (więcej mają tylko Brazylia, Włochy i Niemcy), szesnaście (!) zdobytych mistrzostw Ameryki Południowej (dla porównania, ponad 200 milionowa Brazylia ma tych tytułów łącznie dziewięć).
Argentyńskie kluby 23-krotnie wygrywały Copa Libertadores – Puchar Wyzwolicieli (amerykański odpowiednik Ligi Mistrzów). Dopiero w tym roku, Brazylijczycy po ostatnich czterech triumfach z rzędu, dogonili Argentynę w tej klasyfikacji. Jednak w innej nadal wyraźnie jej ustępują, ale o tym za chwilę. W trwającym obecnie stuleciu, w odróżnieniu od Argentyny, Brazylia przeżywała długie lata prosperity, które zmieniły także obraz brazylijskiej piłki. Tamtejsze kluby stały się bogatsze i lepiej zarządzane od argentyńskich (wśród których nadal można spotkać te zarządzane przez mafie i gangi kibolskie), stadiony nowocześniejsze i piękniejsze (te w Argentynie są niedoinwestowane i systematycznie niszczeją). Argentyńską ligę trawi marazm, a niekiedy i korupcja.
Na tym tle, Bartłomiej Rabij wskazał na łamach Piłki Nożnej na ciekawy paradoks. Mimo podanych wyżej różnic na niekorzyść Argentyny, stadiony argentyńskie niezmiennie biją na głowę te brazylijskie pod względem frekwencji na meczach. Nie można tego tłumaczyć przedziwnym, mniej atrakcyjnym z europejskiego punktu widzenia, systemem rozgrywek ligowych, czy bardzo licznymi transmisjami TV, bo te okoliczności dotykają oba największe kraje z Ameryki Południowej. Główna przyczyna leży chyba gdzie indziej. W mentalności która powoduje, że kibicie Argentyny stawili się w Katarze najliczniej ze wszystkich, pomimo głębokiego kryzysu w ich kraju. Podobno byli i tacy, którzy by wspierać reprezentację na mundialu sprzedali własne domy! Dla argentyńskiego kibica piłka nożna nie jest tylko największą pasją, ONA jest także piętnem, któremu pozostaje się wiernym od dziecka do śmierci, niezależnie od okoliczności.
W Argentynie piłka nożna nie jest po prostu sportem numer jeden (jak w Anglii, czy w Polsce), nie jest największą z namiętności (jak we Włoszech czy w Hiszpanii), nie jest nawet „religią” (jak w Brazylii). W Argentynie piłka nożna jest WSZYSTKIM. Jest po prostu najważniejszą dziedziną ludzkiej aktywności. W XVIII wieku mawiano o europejskich mocarstwach, że to państwa, które posiadają silną armię. Wyjątkiem miały być militarystyczne Prusy, o których mówiono, że to z kolei silna armia która posiada własne państwo. Parafrazując powyższe, o Argentynie należałoby powiedzieć, że to piłka nożna, która posiada własny kraj.
Z całym szacunkiem dla tanga, dziedzictwa i kultury gauczów, libertadora San Martina, legend obojgu z małżeństwa Peronów, traumy dyktatury Videli, papieża Franciszka, w Argentynie najważniejszy, najbardziej powszechny i żywotny z narodowych mitów, to jednak kolejne wcielenia „aniołów o brudnych twarzach”. Właśnie taki tytuł nosi polskie tłumaczenie chyba najlepszej z książek poświęconych piłce nożnej, wydanych w ostatnich latach – „Aniołowie o brudnych twarzach – Piłkarska historia Argentyny”, autorstwa bardzo cenionego na świecie angielskiego dziennikarza – Jonathana Wilsona (możliwe, że niektórzy pamiętają jeszcze wydaną także w Polsce „ Odwróconą Piramidę” o historii taktyki piłkarskiej, także jego autorstwa). Książkę Wilsona poświęconą argentyńskiej piłce gorąco polecam w całości wszystkim zainteresowanym piłką, a poniżej kilkukrotnie będę się do niej odwoływał.
Aniołowie o brudnych twarzach, czy bardziej skrótowo „caras sucias” (brudne twarze), pojawiają się niemal od początku historii kopania piłki u ujścia La Platy. Właściwie od czasów, w których „rodzimi” kreole przejęli od brytyjskich imigrantów przewodzenie na placach, podwórkach, boiskach i w końcu w salach narodowej federacji piłkarskiej, czyli mniej więcej od początku dwudziestego wieku. J. Wilson wskazuje w swojej książce, że swoją nazwę „brudne twarze” zawdzięczają wydarzeniu, które miało miejsce dopiero pół wieku później. W 1957 r. w Peru odbył się turniej o mistrzostwo Ameryki Południowej.
W decydującym starciu Argentyna rozbiła Brazylię 3:0. Wilson odnotowuje, że zdaniem ówczesnych komentatorów, wynik tego starcia dwóch południowoamerykańskich potęg był zaskakująco… łagodny dla Brazylii, która przypomnijmy, już w następnym roku sięgnęła w spektakularnym stylu po swoje pierwsze mistrzostwo świata na turnieju w Szwecji, z genialnymi Pele, Garrinchą i Altafinim w składzie. Co znamienne, olśniona sukcesem Argentyna natychmiast podupadła. Kilku jej kluczowych piłkarzy wyjechało grać za lepsze pieniądze do Europy, co według ówczesnych reguł oznaczało, że nie mogli więcej grać dla rodzimej reprezentacji. W konsekwencji, na mistrzostwach w 1958 r. Argentyna się skompromitowała, nie wyszła z grupy i doznała najwyższej w swej historii mundialowej porażki (1:6 z Czechosłowacją).
Wróćmy jednak do meczu rozegranego w stolicy Peru, który przeszedł do historii piłki, jako symbol technicznej, ofensywnej, ale też zdecydowanej gry Argentyny, na najwyższym poziomie. W euforii po końcowym triumfie, która wybuchła na stadionie, kapitan Argentyny obrońca Federico Vairo zdążył wypowiedzieć do mikrofonu tylko jedno zdanie: „To wszystko dzięki tym brudnym twarzom, dzięki tym pięciu bezwstydnikom”. Vairo miał na myśli ofensywny kwintet drużyny argentyńskiej z genialnym Omarem Sivorim na czele (już za chwilę asem Juventusu i … reprezentacji Włoch). Dalej już prasa szybko powiązała cytowaną wypowiedź z tytułem klasycznego, amerykańskiego filmu gangsterskiego z 1938 r. „Aniołowie o brudnych twarzach”.
Odwołania do brudu i występku względem piłkarskich geniuszy Argentyny nie są bynajmniej przypadkowe. W swojej książce J. Wilson wskazuje, że już w 1928 r. najsłynniejszy międzywojenny dziennikarz piłkarski Ameryki Południowej, pochodzący z Urugwaju ale związany na stałe z Argentyną, niejaki Borocoto (Lorenzo Eduardo Rodriguez), zaproponował wzniesienie pomnika „wynalazcy dryblingu”. Według niego miał on przedstawiać pibe (dzieciaka, właściwie urwisa), bez butów, względnie z dziurawym obuwiem, w porwanej koszulce w argentyńskie pasy, „o brudnej twarzy i grzywie włosów stawiającej opór grzebieniowi”, „kolana ma pełne strupów i blizn opatrywanych jedynie przez los”. Ogólnie pomnikowy czarodziej piłki miał być łobuziakiem z marginesu, pomimo dojmujących trudności, idącym przez życie ze sprytem i bezczelnością. Dalej Wilson cytuje Borocoto: „Piłka nożna jest zaś taką formą aktywności, w której proces dojrzewania może zostać odroczony; to domena łobuzów, a ci którzy w nią grają, są zwolnieni z odpowiedzialności i niemalże zachęcani, żeby nigdy nie dorosnąć”. Nie wiem co bardziej uderza w tym opisie? To że autor uchwycił chyba esencję atrakcyjności kopania piłki, która pozwala zatrzymać czas, także dużym chłopcom, którzy nie spieszą się by dorosnąć? Czy bardziej to, co zauważył J. Wilson, że na pół wieku przed piłkarskim debiutem (!), Borocoto namalował słowami dokładny… portret Diego Maradony.
Boski Diego stał się emanacją pibe, „najbardziej argentyńskim” piłkarzem w historii, aniołem z bardzo mocno zabrudzonym obliczem. W szczytowej formie był bóstwem, które zstąpiło na ziemię pod postacią piłkarza. Poza boiskiem urwis a nawet łajdak do kwadratu. Kokainista, pupilek neapolitańskiej Camorry i Fidela Castro, sybaryta, wieczny dłużnik, a na koniec bankrut, damski bokser i maskotka możnych spod ciemnej gwiazdy. Bywał też w trakcie kariery boiskowym prowokatorem i oszustem. Do miana symbolu urosło to, że w swoim najsłynniejszym występie w karierze, na mundialu w Meksyku 86’ przeciwko Anglii w jednym i tym samym meczu strzelił dwie bramki: pierwszą po haniebnym zagraniu piłki ręką (którą z właściwą dla pibe bezczelnością określił mianem „ręki Boga”), drugą po prawdopodobnie najpiękniejszej indywidualnej akcji w historii mundiali.
Właśnie w taki, mówiąc delikatnie, złożony sposób osiąga się w Argentynie nieśmiertelność. Upragnione zwycięstwo, triumf darowany najbardziej piłkarskiemu z narodów świata, wymaga zwykle od anioła futbolu by pobrudził swoją twarz. Argentyna kocha, a nawet deifikuje kolejne wcielenia swoich pibes, nie tylko Maradonę, ale też takich jak: Sivori, Kempes, Caniggia, Ortega, Aimar, Riquelme czy Tevez. Znamienne, że wybitni argentyńscy mistrzowie świata Osvaldo Ardilles i Jorge Valdano, którzy osiągnięciami piłkarskimi górują nad większością z wcześniej wymienionych, cieszą się statusem legend bardziej po drugiej stronie Atlantyku (odpowiednio w Anglii i Hiszpanii), niż we własnej ojczyźnie. Możliwe, że dla swoich rodaków są zbyt eleganccy, dostojni i „europejscy”.
Wydaje się zresztą, że Atlantyk czyni istotną różnicę w stylu odnoszenia zwycięstw i porażek, która wynika z odmiennego rodzaju presji, jaką dźwigają na swoich barkach piłkarze po obu stronach oceanu. Właściwie od pierwszego mundialu (1930 r.), czołowi argentyńscy piłkarze, z nielicznymi wyjątkami, przybywają na mistrzostwa świata w przeświadczeniu, że są najlepsi na świecie. Bodaj we Włoszech, powstało nawet powiedzenie, że argentyński piłkarz może popełnić samobójstwo skacząc z wysokości swojego ego. Problem w tym, że niezależnie od złośliwego tonu tego bon motu, to argentyńskie przeświadczenie o swojej piłkarskiej wyjątkowości często bywa uzasadnione. Kolejni pibes przyjeżdżali na mundiale jako najlepiej wyszkoleni technicznie piłkarze świata.
Niektórzy z nich, mieli i mają także gabloty pełne klubowych trofeów zdobytych w europejskich klubach. Jednak jak wiemy piłka nożna to gra w której nie zawsze wygrywa ten lepszy. Zbyt wiele czynników, także losowych, wpływa na końcowy wynik. Powyższe, w połączeniu z ogromnymi oczekiwaniami materialnie ubogich rodaków, stanowiących jednak piłkarski „naród wybrany”, tworzy presję trudną do zniesienia dla piłkarzy z Argentyny, podobnie zresztą jak dla ich brazylijskich kolegów. W specjalnym wydaniu Piłki Nożnej przed katarskim mundialem (Nr 46/2022) mogliśmy przeczytać krótką notkę poświęconą mundialowi z 1950 r. w Brazylii i Maocirowi Barbosie. Miał on nieszczęście być bramkarzem (skądinąd, przez niektórych uważanym za najlepszego w historii Brazylii) podczas słynnego Maracanazo, czyli największej zbiorowej traumy w historii Kraju Kawy (można nawet spotkać się z określeniem „brazylijska Hiroshima”!). Na wypełnionej po brzegi nowiutkiej wówczas Maracanie (niektóre źródła mówią nawet o ponad 200 tysiącach kibiców na trybunach) Brazylia grała decydujący o mistrzostwie świata mecz (formalnie nie był to nawet finał, a ostatni mecz grupowy) przeciwko Urugwajowi. Brazylii do zdobycia tytułu wystarczył remis. Przez długie minuty prowadziła 1:0, ale w końcówce straciła dwa gole, dające tytuł mistrzowski Urugwajowi. Decydujący gol padł po zaskakującym strzale przy krótkim słupku bramki strzeżonej przez Barbosę.
Po Maracanazo życie bramkarza zamieniło się w piekło. Ludzie na jego widok uciekali lub rzucali wyzwiskami a nawet kamieniami. Jeszcze w 1979 r. dobiegający sześćdziesiątki Barbosa został rozpoznany na ulicy i pobity przez grupę kilkunastu mężczyzn. Udzielając kiedyś dramatycznego wywiadu stwierdził rozgoryczony: „W moim kraju maksymalna kara więzienia to 30 lat. Ja dostałem dożywocie, mimo że przestępstwa nie popełniłem” Niewzruszony tym wyznaniem dziennikarz odparł: „Jak możesz twierdzić, że nie popełniłeś? Puściłeś tę bramkę czy nie?!!! Ameryka Południowa zna niestety także makabryczne (na szczęście pojedyncze) przypadki zabójstw piłkarzy, którzy zawiedli oczekiwania. Być może pamiętacie przypadek Andresa Escobara, kolumbijskiego obrońcy, który po samobójczym golu na mundialu w USA 94’ został zastrzelony na ulicy. Są to przypadki wprawdzie ekstremalne, ale nie wzięły się znikąd i stanowią dopełnienie atmosfery panującej wokół piłki w Ameryce Południowej. Porównajmy ją z klimatem europejskim.
Przykład pierwszy z brzegu. Gareth Southgate jako piłkarz zmarnował decydujący rzut karny w półfinale Euro 96’ Anglia Niemcy rozgrywanym na Wembley, który wyeliminował Anglików z turnieju. Nie tylko nie złamało to jego kariery piłkarskiej, ale obecnie cieszy się od lat posadą selekcjonera reprezentacji Anglii. O wiele trudniej wyobrazić sobie podobną sekwencję zdarzeń się w Argentynie lub Brazylii. Piłkarze z Ameryki Południowej wychodzą grać na murawy mundiali nie tyle o zwycięstwo, sławę, czy … premie. Tak naprawdę oni grają o nieśmiertelność lub zapomnienie (a niekiedy, jak Barbosa, o wieczną infamię). Oczywiście istnieje obszar pomiędzy tymi skrajnościami, ale jest on nieporównywalnie mniejszy niż w Europie. Uważam, że warto o tym pamiętać, kiedy oglądamy około-boiskowe zachowania piłkarzy latynoskich, które niekiedy słusznie uznajemy za nieestetyczne czy wręcz knajackie (jak niektóre obrazki z trybuny honorowej i szatni po finałowym zwycięstwie). Piłkarz argentyński zachowujący zimną krew i klasę po końcowym triumfie lub klęsce? A komu to potrzebne? Spełniający te kryteria Javier Zanetti został wielką legendą Interu Mediolan i włoskiej Serie A. W Argentynie zapamiętany co najwyżej jako niezły pośród setek innych piłkarzy.
Przez długie lata, za zbyt „europejskiego” uchodził także Lionel Messi. Niektórym Argentyńczykom bardzo brakowało choćby odrobiny brudu na nijakim obliczu Leo. Introwertyczny „karzełek” z Rosario uchodził za zbyt grzecznego, nudnego i „katalońskiego” by zapewnić ludowi Argentyny najbardziej pożądany pokarm w jego menu – piłkarski Puchar Świata. Z biegiem czasu obraz grzecznego Messiego jednak coraz bardziej tracił na aktualności. Przypomnijmy choćby, skazanie go za oszustwo na szkodę hiszpańskiego fiscusa. Warto też zauważyć, że wraz z odchodzeniem kolejnych starszych kolegów, kapitanów z Barcelony (kolejno Puyol, Xavi i Iniesta) rosła nie zawsze zdrowa rola Messiego w szatni i gabinetach klubu. Coraz więcej pisało się i mówiło o wpływie Argentyńczyka (stał się większy niż klub?) na kadrę drużyny, która systematycznie traciła na jakości. Oczywiście główna wina spada tutaj na zarząd klubu i fatalne efekty prezesury Josepa Bartomeu. Ale czyż znakomita forma Antoine Griezmanna po powrocie do Atletico Madrid oraz jego wspaniałe występy w kadrze Francji na mundialu (oczywiście z wyjątkiem słabiutkiego finału) nie są swoistym aktem oskarżenia dla autorytarnych wpływów Messiego w szatni Barcelony? Nie jest przecież tajemnicą, że argentyński idol traktował wybitnego Francuza jak ciało obce w drużynie, co zakończyło się jego niekorzystnym odsprzedaniem. W końcu sam Messi skłócony z poprzednimi władzami Barcelony i chyba niepogodzony z obecnymi, opuścił klub swojego życia, podobnie jak trzy dekady wcześniej boski Diego opuszczał Neapol.
Przyznajmy jednak szczerze, że te wszystkie powyższe skazy towarzyszące Messiemu, nie mają jednak takiej mitotwórczej siły oddziaływania jak publiczne występki Maradony. Dotychczasowe grzeszki Messiego miały miejsce raczej w zaciszach szatni i gabinetów, nie były oglądane bezpośrednio przez publikę. A odrobinę brudu na anielskiej twarzy najłatwiej dostrzec na własne oczy, względnie na dobrym zbliżeniu kamery. Zatem, Messi przybył na swój mundial „ostatniej szansy” w wiadomym celu. Grał wspaniale, ciągnął drużynę przez cały turniej, ale był też agresywny i naburmuszony jak nigdy wcześniej. Furczenie w stronę reporterów. Żółta kartka za nieustające pyskówki z sędzią w meczu z Holandią, wyzwiska rzucane w kierunku Wouta Weghoursta tuż przed kamerami, zaraz po meczu. Zignorowanie wyciągniętej na zgodę ręki Lewandowskiego po zwykłym, niegroźnym faulu w środku boiska. Powiedzmy szczerze, „Archanioł Argentyny” schamiał na tym mundialu zgodnie z „najlepszymi” piłkarskimi tradycjami swojego narodu. Jego historia od grzecznego chłopca z przedmieść Rosario i akademika barcelońskiej La Masii do anioła z brudną twarzą, który po drodze „zstąpił do piekieł”, zszedł do „Mordoru”, by spełnić największe marzenie własne i swoich rodaków jest opowieścią przepełnioną duchem argentyńskości.
Oczywiście, Messi miał do pomocy swoich, zdeterminowanych, „bezwstydników”: że wymienimy choćby tylko Rodrigo de Paula, Angela di Marię, Emiliano Martineza, Juliana Alvareza, Enzo Fernandeza, Alexisa McAllistera, Nahuela Molinę czy Cristiana Romero. Nie licząc (po)meczowego chamstwa, do rangi symbolu brudu na pięknej twarzy kadry Argentyny mogą uchodzić jeszcze dwa przypadki. Pierwszy to Paulo Dybala, bodaj czołowy artysta włoskiej Serie A ostatnich lat, na mundialu zredukowany do roli głębokiego rezerwowego wchodzącego na rzuty karne (swoją drogą wykorzystana przez Dybalę „jedenastka” z serii finałowej strzałem w sam środek bramki była klasycznym manifestem bezczelności kolejnego argentyńskiego pibe).
Drugi przypadek to Angel di Maria – piłkarz znakomity, kolejny artysta, którego jednak zapamiętam z tego mundialu najbardziej z cwaniackiego wywalczenia pierwszego rzutu karnego w finale z Francją i zaskakującej w jego przypadku, nieustępliwej, agresywnej walki wręcz, którą podjął w meczu z Polakami. Możesz być znakomitym piłkarzem, dryblerem i kreatorem, ale jeśli stawką jest mistrzostwo świata dla Argentyny prowadzonej przez Messiego, twoja rola musi być służebna. Jak zauważył Michał Trela w swoim pofinałowym tekście na weszlo.com, być może o ostatecznym wyniku finału zadecydowała maksymalna determinacja pozostałych zawodników albicelestes, z których żaden, ponad wszystko, nie chciał zostać zapamiętany, jako ten, który zaprzepaścił tytuł mistrzowski dla Argentyny na prawdopodobnie ostatnim mundialu Messiego? Cała drużyna harowała na Messiego, który momentami, w swoim stylu powoli człapał po boisku, ale też chyba nikt nie ma wątpliwości, że bez jego podań asyst, dryblingów i goli Argentyna upragnionego tytułu by nie zdobyła. Zatem, Messi i spółka nakarmili głodny lud Argentyny upragnioną i wyczekiwaną od dawna strawą. A że po drodze, by osiągnąć ten najważniejszy w ich życiu cel, być może zaprzedali duszę diabłu? A Wy na ich miejscu byście nie zaprzedali?
Ten wpis został stworzony w naszym świetnym, łatwym do używania formularzu przesyłania wpisów. Stwórz swój wpis!